Home WEWNĘTRZNA RÓWNOWAGA Wszystko jest możliwe, póki serce bije…

Wszystko jest możliwe, póki serce bije…

Przez Anna H. Niemczynow

Wszystko, co dzieje się w naszym życiu, dzieje się po coś. Nie ma przypadków, czy zrządzeń losu. Wszystkie chwile których doświadczamy, są potrzebnymi nam lekcjami, bez których nie bylibyśmy ludźmi, jakimi jesteśmy.

Kiedyś byłam innym człowiekiem. Za swoje niepowodzenia często obwiniałam innych. Miałam pretensje do świata o niesprawiedliwość, która mnie spotkała. Często odwołuję się do wątku rozwodu i związanej z nim całej reorganizacji życia. Wielu ludzi uważa, że takie „uzewnętrznianie się”, jest niestosowne, nieodpowiednie. Ja uważam, że nie ma bardziej ekshibicjonistycznego zajęcia niż pisanie. Skoro już piszę, chcę pisać między innymi na tematy których doświadczyłam, o których mam pojęcie i na temat których pisać się nie wstydzę, ani nie boję.

Jeśli znajdziemy odpowiednie słowa, tematy TABU nie istnieją. TABU istnieje tylko w naszych głowach!!!

Ten post powstaje w trakcie pobytu w moim ukochanym mieście, jakim jest Kołobrzeg. Wybrałam się tutaj samotnie (bez męża, bez dzieci, bez psa). Moim jedynym towarzyszem jestem ja sama oraz…cały stos książek.

Kiedyś przez wiele lat mieszkałam w Kołobrzegu. To tutaj zostałam mamą mojego synka, to tutaj stawiałam pierwsze kroki w tak zwanym dorosłym życiu i nigdzie indziej, jak właśnie tutaj, doświadczyłam smaku porażki. Smak ten był cierpki, nieprzyjemny, palił mnie od wewnątrz. Ten smak mnie spalał.

Gdy poznałam mojego obecnego męża, byłam rozwiedzioną poturbowaną życiem bardzo młodą kobietą z dzieckiem. Wyprowadziłam się z fajnie urządzonego mieszkania, które zajmowałam z ówczesnym mężem. Postanowiłam żyć inaczej. Mimo oporu, który stawiało mi społeczeństwo. Dookoła słyszałam głosy : Co ona wyprawia? Co ona robi? Jak tak można? Nie będę przytaczać bardziej pikantnych ocen, dziś nikomu do niczego nie są one potrzebne.

Podejmując decyzję o rozstaniu, posługiwałam się jedną myślą przewodnią. „Czy ja chcę tak żyć już zawsze”? Nie chciałam.

Nie wiedziałam jak będzie. Nie wiedziałam, jak sobie poradzę. Lękałam się czy sprostam na polu zaspokojenia potrzeb swoich i swojego dziecka. Bałam się. Bardzo się bałam.

Jednak podjęłam tę decyzję. Jej skutkiem było chwilowe oddalenie się od mojej mamy, która potrzebowała więcej czasu, aby zaakceptować drogę, którą wybrało jej dziecko.

Nie odzywałyśmy się kilka miesięcy…

Opuszczałam „nasz” tzw. „dom” (to nie był dom, ale nie wiem jak inaczej to nazwać) zalewając się łzami. Wyniosłam kilka toreb (niebieskie worki na śmieci, pamiętam jak dziś) do których wrzuciłam luźno ładnych parę lat swojego życia. Nasz związek trwał dziewięć lat…Ból, jaki się z tym wiąże, porównywany jest w psychologii do bólu po śmierci bliskiej osoby. Zgadzam się z tym. Nasz związek umarł, a mnie czekała żałoba. Nie miałam pojęcia jak długa. Nie miałam pojęcia, że aż tak długa.

Przeprowadziliśmy się z synem do maleńkiego mieszkania, liczącego niespełna 30 m². Nasze życie zaczęło toczyć się na tej drobnej przestrzeni. Aby się dowartościować, kupiłam samochód. Jakaż ja byłam z siebie dumna. Mogliśmy jeździć do kina do Koszalina. To było coś!!!Radziłam sobie. Czułam się dowartościowana. Nie była to żadna formuła 1, lecz zwykłe dziesięcioletnie auto z KLIMATYZACJĄ!!! Nie było nam gorąco. Siedząc za jego kierownicą, czułam się jak królowa życia, wioząca swojego małego księcia w podróż zwaną życiem.

Póżniej kupiłam mieszkanie. Jako matka samotnie wychowująca dziecko, dostałam preferencyjne warunki kredytu. Razem z synkiem wybraliśmy osiedle „bajkowe”. Chciałam wieść bajkowe życie. Dobre, lepsze, spokojne życie.

Kupiliśmy 34 m ² szczęścia, które nazwałam „moim niebem”. Osiedle było aktualnie w budowie. Przychodziłam z moim synkiem co tydzień, zobaczyć jak się sprawy mają. Pracownicy dawali nam kaski i wpuszczali nas na plac budowy. Przeżywaliśmy każdą cegiełkę, hołubiliśmy każdy pręt wystający z rusztowania. „Tu będą nasze okna” – mówiłam do mojego synka. Cieszył się przeogromnie. Pytał :”A czy będę miał swój pokoik mamusiu?” – oczywiście – odpowiadałam.
„A czy będę miał biurko” – Będziesz miał!!! – odpowiadałam.

Przysięgłam sobie, że mojemu dziecku nie zabraknie niczego. Nikt mi nie powie, że rozwód rodziców można przeprowadzić tak, aby się on odbył bez rysy na psychice dziecka. Jednak czasami rozwód jest zbawieniem.

Po kilku miesiącach mojej mamie „przeszło” 😉 Zbliżyłyśmy się do siebie. Widziałam troskę w jej oczach gdy pierwszy raz przyjechała do naszego wynajętego mieszkania. (mieszkaliśmy tam, czekając aż nasze się pobuduje). Nie mogłyśmy zjeść wspólnie zupy, którą ugotowałam, ponieważ…miałam tylko dwa talerze… Miałam dwa kubki, dwie łyżeczki, dwa widelce i jeden nóż. (moje dziecko nie potrzebowało przecież noża).

Dostałam od mamy piękny zestaw „odpornej na szok”zastawy…i wszystko zaczęło powoli się układać.

Pojechałyśmy wspólnie na wakacje do Władysławowa. Ja, mama i Remik. Usiadłam za kierownicą swojej „Reniusi” i pojechaliśmy „w świat”. Słuchaliśmy piosenki Kasi Cerekwickiej pt. „Singiel-k”… Śpiewałyśmy z mamą na cały głos. Mama płakała (nie wiem dlaczego). Płakała uśmiechając się. Chyba wierzyła, że kiedyś to wszystko się poukłada.

Miałam wtedy 27 lat…

Czekałam na prawdziwą miłość, która znów odmieni mój los i podzieli go na pół…Wierzyłam, że jeszcze będzie przepięknie. Jeszcze będzie normalnie…

Mijałyśmy przepiękny dom, stojący na uboczu drogi. Wejście do domu wsparte było pięknymi krągłymi filarami. Ogród zrobiły piękne iglaste krzewy. Powiedziałam do mamy; „Kiedyś będę miała taki dom”. Mama na to odpowiedziała; „Dziecko, przecież dopiero co mieszkanie kupiłaś, trzeba je spłacić, urządzić. Gdzie taki dom?”. Uśmiechnęłam się tylko i powiedziałam. „Jeszcze zobaczysz”. Na co ona odpowiedziała: „Daj ci Boże”. Oby zdrowie było, to ja we wszystkim ci pomogę.

Wakacje były „ciężkim przeżyciem”. Byłam psychicznym wrakiem. Spędziałam w pracy po 15 godzin na dobę. Pracowałam wtedy od 7.30-15.30 w urzędzie miasta, a „po godzinach”,pracowałam jako trener. Bywało, że wracałam do domu po 23…Na drugi dzień musiałam wstać o 5.30 do pracy.(Remik w tym czasie był „dzieckiem ludu” – wszyscy dookoła się nim opiekowali, za co dzisiaj jestem ogromnie wdzięczna) Chciałam zarobić na wykończenie mieszkania. Na ten pokoik dla syna, na to biurko. Nie mogłam się wyluzować. Byłam cały czas napięta. Mama czuła moje napięcie.
Pewnego poranka, (był to jakoś środek naszego wyjazdu) kiedy wydawało mi się, że trochę się uspokoiłam, podczas śniadania puszczono w tle muzykę…usłyszałam piosenkę, którą orkiestra zagrała na naszym weselu do tzw. „pierwszego tańca”…Nie muszę chyba pisać, że nic już nie przełknęłam…

Pogoda nie dopisywała. Postanowiłyśmy więc pojechać do pobliskiego oceanarium. Najpierw stałyśmy w gigantycznym korku, potem w gigantycznej kolejce po bilety na tę naszą całą „atrakcję”, a potem na powrocie zepsuła mi się nawigacja (kompletnie nie mam orientacji w terenie) i…wracałyśmy do wynajętego pokoju jeszcze dłużej, niż stałyśmy rankiem w korku. Byłam psychicznie wyczerpana. Wtedy nie wytrzymałam i rzuciłam nawigacją w kąt. Jej szybka się rozbiła. Na szczęście Remik wtedy spał i nie widział ataku mojej furii… Mama siedziała z boku i powiedziała, że „Itak ta nawigacja była do dupy, bo nas wyprowadziła w pole”…
Jakimś cudem udało nam się dojechać z powrotem do Władysławowa. Jakim? Ano takim, że prowadziły mnie anioły… Dzisiaj to wiem…

Starałam się zawsze, aby moje życie było zaplanowane. Najpierw szkoła, nauka. Pierwszy chłopak, który w efekcie stał się pierwszym mężem. Totalnie podporządkowana społeczeństwu bałam się wypaść z jego trybów. Przejmowałam się wszystkim, co powiedzą o mnie ludzie. Nie radziłam sobie. Kompletnie sobie nie radziłam…
Poszłam na terapię. Jestem wdzięczna Pani Janowi Lewandowskiemu, który za doprowadzenie mnie do jako takiego ładu, nie wziął ani grosza. Zresztą, ja wtedy nawet groszem nie śmierdziałam…

Przez rok, uczyłam się cieszyć z małych rzeczy. Uczyłam się tego, że życie nie jest planem. Że wyrzucenie nawigacji, może okazać się zbawieniem. Może podziałać oczyszczająco i uwalniająco. Nigdy nie zapomnę mojemu psychologowi tego, co dla mnie zrobił. Od Pana Jana dostałam klej, potrzebny mi po to, abym posklejała swoją kruchą psychikę. Skleić ją jednak musiałam sama…

Nie było łatwo funkcjonować w społeczeństwie, które patrzy na ciebie z politowaniem. Byłam „na językach”. Słuchałam wszystkiego co ludzie gadają, dopytywałam, dociekałam, wnikałam w afery. Czyniąc to, szarpałam siebie od środka jeszcze bardziej. Niszczyłam siebie. Byłam…nie boję się użyć tego słowa „brzydka wewnętrznie”.

Poznałam mojego obecnego męża. On od razu wiedział, że ja to ja…Ja natomiast potrzebowałam więcej czasu, aby tę wiedzę nabyć. Gdyby nie wytrwałość, cierpliwość i wiara mojego Przemka we mnie, nie bylibyśmy dziś razem. Tylko my wiemy, jaką przeprawę zgotowałam nam obojgu, zanim wszystko się „uklepało”. Ciągle oglądałam się za siebie. Ciągle rozpamiętywałam, analizowałam. Bardzo cierpiałam.

Byłam rozdarta między wyobrażeniem o życiu, a prawdziwym życiem. Zanim dotarło do mnie, że to ja sama tworzę sobie takie małe piekiełko na ziemii…

Zawsze marzyłam o tym, aby pisać. Lecz to marzenie było takim marzeniem, które wydawało się możliwe do zrealizowania „kiedyś”. Powtarzałam „Przemcio, zobaczysz ja jeszcze napiszę książkę”. Przemcio odpowiadał; „Pisz Ancia, pisz…” – uśmiechając się pod nosem.

Próbowałam spełniać marzenia fitnessowe. Wydawało mi się, że są łatwiejsze do zrealizowania. Bardziej realne, bardziej osiągalne. Aż pewnego dnia…coś pękło. Posypało się moje zdrowie, posypałam się ja cała. Domek z kart budowany na piasku, runął przy pierwszym podmuchu wiatru.

Zaczęłam płakać, modlić się, medytować i prosić Boga o wsparcie. Klęczałam prosząc „Boże prowadź mnie, bo ja już nic nie wiem. Weź moje życie w swoje ręce i zrób z nim coś dobrego, bo ja już nie wiem gdzie iść. Ufam Ci. Pomóż mi proszę”…

Wtedy w moim życiu zadziałała magia. Zaczęły dziać się cuda!!!

Codziennie się modliłam, medytowałam. Wybrałam się w podróż wgłąb siebie. Zaczęłam pisać… Marzenie odłożone na „kiedyś”, zaczęłam realizować „dziś”. Każdego dnia po troszkę, pomalutku, powoli. Powstała powieść „W Maratonie życia”, której premiera już w lipcu tego roku. Powieść bliska mojemu sercu. Akcja powieści dzieje się w Kołobrzegu. Piszę tam o rozterkach kobiety po rozwodzie, o samotnym wychowywaniu dziecka, o cieniach podjętych decyzji…Chociaż nie jest to moja historia, to w osobie Matyldy jest bardzo dużo mnie. Pisanie tej powieści było swego rodzaju terapią. Matylda często mówi moim głosem. Spotyka ludzi, których ja w swoim życiu spotkałam. Matylda jest mi bliska. Pragnę Wam powiedzieć moi drodzy czytelnicy że…”Ślepy o kolorach nie napisze”…

Potem napisałam powieść „Dziewczyna z warkoczami”. Aktualnie pracuję nad trzecią powieścią… Poprzez pisanie, chcę dawać nadzieję. Marzenia się spełniają. Marzenia się spełnia. Póki biją nasze serca, wszystko jest możliwe.

Pamiętam dzień, kiedy wyprowadzałam się z Kołobrzegu. Byłam już w ciąży z moją córeczką Lilianką. Poznałam mojego męża we wrześniu, na pierwszą prawdziwą randkę spotkaliśmy się 28 stycznia, oświadczyny były w maju, a w lipcu był ślub…to tylko dziesięć miesięcy z życia, a jak wiele się wydarzyło. Wyprowadziłam się. Zamknęłam za sobą cały świat. Nie zdążyłam zamieszkać w mieszkaniu, które kupiłam. Przeprowadziłam się do domu, w którego ogrodzie rosły (i rosną do dziś) przepiękne iglaki…

W tym roku postanowiliśmy z mężem odświeżyć moje mieszkanie po to, abym mogła do niego wracać. Wczoraj, kiedy wjechałam do Kołobrzegu, nie byłam już tą samą osobą, która z niego wyjeżdżała. Dziś już nie jestem „wewnętrznie brzydka”.

Napisałam to wszystko po to, aby podzielić się swoją niesamowitą drogą. Każdego dnia praktykuję wdzięczność za to, co mam. Chcę się tym dzielić. Poprzez dzielenie się swoimi doświadczeniami za pośrednictwem słowa pisanego, chcę nieść nadzieję. Naprawdę wiele w życiu zależy od naszego nastawienia. Wreszcie puściłam swój „plan na życie”. Pozwoliłam mojemu życiu płynąć. Staram się tylko wystawiać głowę z fali i ufam, że popłynę z nią tam, gdzie popłynąć powinnam.

Nigdy nic nie jest takie, na jakie wygląda. Każdy z nas ma swoją historię, swoje drugie dno… Wizerunek mnie, jako uśmiechniętej szczęśliwej kobiety wywodzi się z drogi którą przeszłam. Była wyjątkowa, bo była moja. Jestem wdzięczna za każdą łzę, która spłynęła po moim policzku. Dzięki nim mogłam upaść po to, aby móc wstać.

Siedzę teraz sama w mieszkaniu zwanym „moim niebem” i przepełnia mnie wdzięczność, że mogę tu być. Przepełnia mnie wdzięczność za to, że nie pozwoliłam sobie na emocjonalną śmierć, wręcz przeciwnie – inteligentnie poprosiłam o pomoc. Siłą człowieka jest umiejętność proszenia o wsparcie.

Teraz mam jednego „Szefa”. Jest nim Bóg (stwórca, jak kto woli). To jemu powierzam swoje życie. Uśmiecham się i ufam. Ostatnio przeczytałam, że w piśmie świętym użyto około 360 razy zwrotu „nie lękaj się”. Jest to dla nas swego rodzaju przekaz, abyśmy każdego dnia roku starali się żyć bez lęku. Staram się tak żyć. Staram się ufać, że wszystko co dla mnie dobre, dostaję we właściwym momencie.

Nie planuję. Pozwalam życiu płynąć… Prowadzę dziennik, uwieczniam „zamówienia do wszechświata”, wierzę w magię, wierzę w anioły, modlę się i piszę…

Ściskam ciepło życząc spokoju i wolności ducha…
Ania.

To zdjęcia zrobiłam wczoraj, po przyjeździe do Kołobrzegu 🙂

Zjadłam przepyszny obiad w restauracji hotelu „PRO-VITA”. Poerwszy raz jadłam kalmary. Po prostu przepysznie !!! Potem wybrałam się na krótki spacer nad morze 🙂

Kupiłam na śniadanie rogaliki w piekarni „u Mielnika”. Kupiłam też anioła i kubek (oczywiście z aniołem) w moim ukochanym sklepie „Józefina”. Dzisiejszy poranek był prawdziwą ucztą 🙂

 

Mogą Cię również zainteresować

Zostaw komentarz