28 sierpnia 2017 r. miała miejsce premiera mojej debiutanckiej powieści „W maratonie życia”. Mam wrażenie, że od tego dnia moje życie, jako autorki, niebywale przyspieszyło.
Zawsze marzyłam o pisaniu. Jako mała dziewczynka zapełniałam literami swoje pamiętniki. Pisałam je bardzo długo, bo aż do około dwudziestego roku życia. Później…proza życia porwała mnie w swoje ramiona i jakoś tak to wszystko się rozmyło. Często powtarzałam „Kiedyś napiszę książkę”i…na tym powtarzaniu zwykle się kończyło.
Skończyłam jedne studia, drugie, trzecie, zajmowałam się wieloma rzeczami, wciąż poszukując swojej drogi. Ostatnią pracą jaką wykonywałam, była praca trenera personalnego i instruktorki fitness. Przynosiła mi ona wiele satysfakcji (zwłaszcza treningi personalne), ale gdzieś na dnie serca ciagle czegoś mi brakowało. Wierzę, że ludzie wysyłając do wszechświata fluidy, swoim postępowaniem i zachowaniami wpływają na własną przyszłość. Nadszedł moment, kiedy ta praca ewidentnie mi ciążyła. Kochałam ją całym sercem (przynajmniej tak wtedy myślałam) ale…coś było nie tak. Chodziłam ciągle zmęczona, nie wyrabiałam się z codziennością, denerwowałam się na dzieci, męża. To nie było dobre.
Klub w którym pracowałam, znacznie obniżył mi wynagrodzenie. Czułam się rozżalona. Na moich zajęciach zawsze była pełna sala ludzi. Oddawałam im swoje serce. Niestety…korporacja rządzi się swoimi prawami. Na moje miejsce czekała kolejka dużo młodszych trenerek, gotowych poprowadzić zajęcia za mniejszą niż ja kwotę. Nie miałam szans.
Miałam do wyboru – albo godzę się na to, co mi oferują, albo szukam innego klubu, tudzież innego zajęcia.
Prace nad powieścią „W maratonie życia” rozpoczęłam w momencie, kiedy jeszcze pracowałam jako trenerka. Siadałam do pisania, zaczynałam i … przerywałam. Wciąż brakowało mi czasu. Podchodziłam do swojej pracy trenerki bardzo poważnie. Zawsze układałam plan na każde zajęcia, co było czasochłonne. Do tego każdy z klientów personalnych również wymagał indywidualnej opieki. Robiło się nerwowo. Wracałam do domu w którym czekały na mnie stęsknione dzieci, a ja…padałam na twarz. Trzeba było przecież jeszcze zrobić swój trening, aby nie wypaść z formy. Prowadzenie zajęć to nie to samo.
Przerywałam pisanie, po czym znów do niego wracałam. Trwało to kilka miesięcy. Nie myślałam o całkowitej rezygnacji, ponieważ mój mąż miał wtedy przejściowe kłopoty w pracy a wiadomo, że marzeniami dzieci się nie wyżywi. Wkrótce jego sytuacja się unormowała, a moja zaczęła stawać się coraz bardziej dramatyczna. Próby szukania pracy w innym klubie fitness spełzły na niczym. Właściciele mieli gdzieś to, że jestem dobra, że przyprowadzę za sobą ludzi. Byłam po prostu za droga i tyle. Nie wiedziałam co zrobić. Z jednej strony potrzebowałam pracy, a z drugiej nie chciano mi za nią uczciwie zapłacić.
Wtedy zadałam sobie pytanie. „Co Ty chcesz Ania właściwie robić?”. Popłakałam się odpowiadając na nie. Pragnęłam pisać. Pisać,pisać, i pisać. Obmyśliłam cały plan konstrukcji pierwszej powieści, a nie miałam czasu jej napisać. Ostatecznie zrezygnowałam z fitnessu. Nie była to łatwa decyzja. Moje klientki bardzo często do mnie pisały, że nie powinnam się poddawać, że trzeba szukać, bo jestem dobra w tym co robię. Wiedziałam, że jestem dobra ale…coś we mnie pękło, coś się skończyło. Przestało mnie zadowalać ciągłe kształtowanie sylwetki. Pracowałam w tym zawodzie wiele lat i zmęczyłam się wszechogarniającym kultem ciała. Wielokrotnie w imię uprawiania tego zawodu waliłam głową w mur. Najpiękniejszą nagrodą były dziewczyny, które ze mną ćwiczyły, jednak kulisy pracy nie należały do przyjemnych. Obiecałam sobie, że kiedyś napiszę o nich książkę.
Kiedy ostateczne odeszłam, przepłakałam wiele dni a nawet miesięcy. To była istna żałoba, na którą nałożyły się problemy ze zdrowiem. Przez lata „orany” wręcz organizm, powiedział STOP! Dziś wiem, że to było dla mnie błogosławieństwo. Miałam czas na pisania więc…pisałam.
Sam proces pisania sprawiał mi przyjemność. Zatapiałam się w świecie Matyldy. Chodziłam z nią spać, biegać, robiłyśmy razem zakupy, gotowałyśmy. Wymyśliłam cudowną babcię Anię, taką babcię z moich marzeń. Nigdy nie miałam babci. Obie odeszły bardzo szybko. Ładunek emocjonalny, jaki włożyłam w tę powieść do dziś przyprawia mnie o gęsią skórkę. Uspokoiłam się, zaczęłam medytować, odsunęłam się od świata zewnętrznego na rzecz tego, co dzieje się we mnie, w środku. Mój mąż rozwinął skrzydła w pracy, cieszyliśmy się z tego i wspólnie postanowiliśmy, abym oddała się swojemu marzeniu i pracy w domu. No i tu się zaczęło…
Kiedy pytano mnie czym się teraz zajmuję, odpowiadałam z dumą „Piszę książkę, postanowiłam zmienić swoje życie i będę pisać” – próbowałam rozwijać swoją entuzjastyczną myśl lecz…nikt nie chciał tego słuchać. Śmiano się pod nosem. „Przecież nikt nie czyta książek”, albo „No, no, pisz”, czy też „Da się z tego wyżyć?”… Nie byłam traktowana poważnie.
Pamiętam moment, kiedy zostaliśmy zaproszeni na kolację do jednej z moich zaprzyjaźnionych klientek. Przez pół wieczoru przekonywała mnie, że powinnam wrócić do fitnessu, a przecież pisać to sobie mogę po pracy. Pewnie i bym mogła, gdyby nie to, że Przemek pracował w tym momencie za granicą a więc cały dom spadał na mnie. Opieka nad dwójką dzieci, praca jako trener, plus pisanie książki – to nie mogło się udać. Byłam rozdarta wielokrotnie.
Męczyło mnie, że nie zarabiam pieniędzy. Nikt nie uważa, że wychowywanie dzieci jest pracą a my, matki zawsze czujemy się alienowane przez społeczeństwo twierdzące, że nic takiego przecież nie robimy. Pranie, sprzątanie, gotowanie, wożenie na zajęcia dodatkowe, to przecież nie jest praca. Robiłam to wszystko (czyli nic) i pisałam książkę (czyli kolejne nic). Naiwnie wierzyłam, że robię coś wzniosłego, a brutalna rzeczywistość rzuciła mną o glebę mówiąc wieloma głosami „No, no, pisz, tylko oby ktoś to wydał”, okraszając to jeszcze ironicznym uśmiechem. Pojawiały się tez głosy „Jak się ma takiego męża, to można sobie pisać”. Gdyby ktoś zadał mojemu mężowi pytanie, czy jego praca byłaby możliwa, gdybym to JA nie odwalała tej „czarnej” domowej roboty, to z pewnością usłyszałby odpowiedź „Nie byłaby możliwa. Bez Ani to wszystko nie miałoby szans”.
Ludzie widzieli tylko obraz z zewnątrz. Ania siedzi na tyłku i pisze, a Przemek pracuje. Ania nie pracuje. Leży i pachnie.
Po ludzku było mi przykro, ale trwałam przy swoim. Nigdy nie chciałam być zależna od mężczyzny, dlatego mnie to bolało. Wiedziałam, że pracuję, że najpierw muszę włożyć, aby wyjąć lecz to czekanie…Ech…
Na szczęście mój mąż tłumaczył mi, że związek polega właśnie na tych zależnościach. One wcale nie są złe. Mówił „Ania, gdyby nie Ty, ja nie mógłbym tak pracować! Bez Ciebie nie ma nic. Robię to wszystko, bo mam spokojną głowę, że dom jest zadbany, dzieci nakarmione i czyste. Pisz i nie martw się tym, co mówią ludzie”. Dziś, kiedy piszę te słowa, mam łzy w oczach bo… ciągle czuję tę niesprawiedliwość z jaką patrzy się na matki. Nikt nie traktował mojego pisania poważnie.
Prawda jest taka, że miałam ogromne wsparcie w mężu, ale też…nasza historia nie zaczyna się w momencie, kiedy to ja potrzebowałam wsparcia, lecz..trochę wcześniej. Wsparcie, które otrzymałam było zwrotem tego, co włożyłam w naszą relację. Poznaliśmy się w trudnych momentach naszych żyć. Dziś się z tego śmiejemy nazywając tamtych nas „Poturbowańcami”:-)
Ostatecznie powieść „W maratonie życia” powstała. Na przekór temu, co sądził o niej świat. Wierzyłam i wciąż wierzę w historię Matyldy. Ta postać jest bliska mojemu sercu. Powstała z radości, smutków, tęsknot wielu kobiet z którymi miałam przyjemność pracować jako trenerka. Do dziś przyjaźnię się z wieloma pierwowzorami Matyldy. Kobiety właśnie takie są – takie jak Matylda.
Codziennie dostaję przynajmniej dwie wiadomości, że książka zmienia życie. Po jej przeczytaniu kobiety zaczynają się zastanawiać nad sobą. Twierdzą, że to ich historia. Jakże prawdziwa.
Jestem szczęśliwa z tego powodu. Codziennie dziękuję za wszystko, czego doświadczam. Teraz już to moje pisanie jest trochę inaczej traktowane. Chyba zaskoczyłam co niektóre osoby publikacją książki. Myślę sobie, że gdybym wtedy dopuściła do siebie te wszystkie powątpiewające głosy, ta powieść nigdy by nie powstała. Nigdy nie powstałaby też „Dziewczyna z warkoczami”, o której wydanie ubiegały się trzy wydawnictwa. Teraz mogę zdradzić, że ujrzy ona światło dzienne w pierwszej połowie 2018 roku.
Obecnie pracuję nad trzecią powieścią. Mam pełną głowę pomysłów i chciałabym pisać więcej, lepiej, bardziej lecz..tak naprawdę napisanie czegoś dobrego zajmuje czas. Nie chcę wypuszczać pod swoim nazwiskiem czegoś, czego nie jestem pewna. Myślałam, że trzecią powieść skończę szybko, lecz po rozmowie z pewnym Panem Mateuszem dotarło do mnie, że … co nagle, to po diable. Daję więc sobie czas na jej dopracowanie. Ta trzecia książka będzie chyba najgrubsza, ha ha. Mam „problem” ze zwięzłym opisywaniem myśli, o czym zresztą świadczy też ten post 😉
Wszystko mogłabym podsumować stwierdzeniem, które zakorzeniło się we mnie bardzo mocno. Bardzo wierzę, iż ważnym jest, aby żyć skromnie i spokojnie, bo jeśli trzeba cały dzień gonić za czymkolwiek, to trudno będzie w tym życiu osiągnąć wyższy cel.
Ja już nie chcę gonić, tak jak kiedyś. Chcę być obecna w moim życiu. Zdecydowanie preferuję ślimacze tempo życia. Nieważne, że powoli – ważne że do przodu. Nie przegapiając smaku porannej kawy, zapachu ukochanego mężczyzny, ciepła rąk dziecka, obejmującego mnie swoimi małymi ramionami.
Po stokroć dziękuję moim czytelnikom. Zawsze, zanim zacznę pisać zmawiam modlitwę, aby słowa, które napiszę musnęły swym dotykiem Wasze serca. Jeśli to mi się uda, będę żyć wiecznie. Jestem szczęśliwa robiąc to, co robię.
Dziękuję za Twój czas, poświęcony na przeczytanie tego postu.
Dziękuje, dziękuję, dziękuję <3
Ściskam całym sercem i przesyłam miłość.
Ania.
Ps. Powieść „W maratonie życia” możesz nabyć tutaj